Ukoronowanie sezonu.

Aby nie stracić całego sezonu z powodu koronawirusa postanowiłem zabrać narty i odwiedzić Szwajcarię, która zamiast na zmianę zamykać i otwierać różne branże, postawiła na ograniczenia umiarkowane, ale za to bezwzględnie egzekwowane.

Podróż minęła gładko, bo ruch na drogach był nieco mniejszy. Co prawda zaraz po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej zgarnął mnie z autostrady radiowóz, ale skończyło się na kilku pytaniach i kpiących spojrzeniach. Na granicy niemiecko-austriackiej także zadano nam kilka pytań o cel podróży, ale na tym utrudnienia się skończyły.

Sankt Moritz, bo tam właśnie się udałem, to ośrodek wielce nobliwy. Owa nobliwość uderzyła we mnie już podczas rezerwacji hotelu, proponując mi Hotel Kempinsky w cenie 3000 zł za osobodobę, ale udało się znaleźć coś przystępniejszego, co prawda z nieco cieknącym dachem, ale za to z prywatną łazienką i toaletą, co – o dziwo – nie jest tu wcale takie oczywiste w ofertach klasy „ekonomicznej”. Po mieście krążą terenowe Lamborghini i Rolls-Royce, a życie towarzyskie kwitnie na zmarzniętym jeziorze.

Sam ośrodek narciarski w SM jest fajny, ale nie jakoś oszałamiająco (o innych, tutejszych „miejscówkach” jeszcze napiszę). W Sankt Moritz wszystko jest po prostu zgodne z dobrym, alpejskim standardem. Pandemia nie utrudnia zbytnio życia – obsługa pilnuje maseczek, jeść można tylko na zewnątrz, ale to w zasadzie wszystkie utrudnienia.

Pogoda trafiła się doskonała, było chyba nawet zbyt ciepło. Świeciło słońce i można było podziwiać resztki saharyjskiego piasku na okolicznych wzgórzach. Czytałem też, że podczas rozgrywanych tu w lutym 1928 r. igrzysk temperatura wzrosła do 25C, rujnując przebieg szeregu dyscyplin. Kiedyś to były zmiany klimatu!

Diavolezza i Lagalb to dwa, leżące nieco na uboczu, małe ośrodki, które możemy odwiedzić przy okazji wizyty w Sankt Moritz.

Zaletą leżenia na uboczu jest to, że nie ma tu wielkiej infrastruktury hotelowo-imprezowej, toteż tłoku na stokach też nie ma. Oba ośrodki składają się w zasadzie z jednego zbocza, parkingu, stacji kolejowej i wielkiej kolei linowej, która wwozi nas do góry, a my musimy zjechać w dół którymś z wariantów trasy. W stacji Diavolezza jest jeszcze krótki, położony nieopodal górnej stacji, wyciąg kanapowy, okupowany przez szkółki.

Dolne stacje znajdują się na wysokości ok. 2000 m.n.p.m., a ekspozycja ośrodków sprawia, że słońce zagląda raz do jednego, raz do drugiego.

Trasy są długie, szerokie, a że nie są to ośrodki jakoś bardzo „rodzinne” (brak tu tras „niebieskich”), to można się srogo puścić z góry na dół. Wszak nazwa „Diablica” zobowiązuje.

Komu znudzi się jeżdżenie w kółko w górę i w dół, może spróbować innych, tutejszych atrakcji, o czym zaraz.


Jeżdżąc sobie po trasach ośrodka Diavolezza można skusić się bowiem na najdłuższy w Szwajcarii, 10-kilometrowy zjazd po lodowcu.

Trasa na lodowcu Morteratsch nie jest ratrakowana i jedzie się po tym, co jest – raz po muldach, raz po lodzie, raz po śniegu. Na wypad z dziećmi raczej nie polecam, ale średniozaawansowany narciarz sobie poradzi.

Widoki są wspaniałe, choć końcowa część trasy wiedzie częściowo po szlaku pieszym, więc trzeba się namachać kijami, a w przypadku snowboardzistów – pospacerować.

Potem można jednak sobie odpocząć w restauracji przy stacji kolejowej, ponieważ do ośrodka narciarskiego wracamy pociągiem (w cenie karnetu).

I w ten sposób gratisowo zaliczamy krótką wycieczkę pociągiem kolei retyckich, na trasie, która łączy zaśnieżone Sankt Moritz z włoskim Tirano, w którym śniegu już nie ma, ale za to rosną palmy. Trasa pociągu jest wpisana na listę UNESCO, a widoki z okien są obłędne. Trzeba tylko pamiętać, żeby się na nie nie zagapić i w porę wcisnąć guzik, bo przystanki są „na żądanie”.

Corvatsch – ów szczyt oraz lodowiec o tej samej nazwie są gospodarzami trzeciej miejscówki, jaką odwiedziłem przy okazji wizyty w Sankt Moritz.

Ośrodek ów nie oferuje nie wiadomo jakich tras – tak jak w samym Sankt Moritz, jest tu po prostu solidnie, a oba resorty wraz z opisaną przeze mnie, kameralną stacją Diavolezza/Lagalb, stanowią największe chyba atrakcje karnetu obejmującego cały region.

Na Corvatsch oczywiście warto zajrzeć – wszak jest to najwyższy, dostępny szczyt, a dodatkowo rozpociera się z niego niesamowity widok na całą dolinę Engadin oraz na setki alpejskich szczytów.

Dzięki umieszczonym na platformie widokowej sprytnym (i bezpłatnym) lunetom, posiadającym coś w rodzaju analogowej „rozszerzonej rzeczywistości”, możemy poznać nazwy i wysokości wielu szczytów, wypatrzyć nawet odległy Matterhorn, a w czasie brzydkiej pogody dowiedzieć się, czego NIE widzimy.